Archive for lipiec, 2015

Bingo! Nic dodać, nic ująć!

piątek, 31 lipca, 2015

Wrzucam „ze smakiem”. Tym bardziej, że wkrótce, jak co roku, jadę na Węgry. Tym razem jeno na kilka dni. Po co? A wyobraźcie sobie, żeby obejrzeć unikalną operę. „Istvan, a kiraly”. Bilety od niemal roku czekają. Dziękuję mojemu kuzynowi „Jeżowi” mieszkającemu w Budapeszcie, że dla mnie je zdobył – to nie łatwa sztuka.
Wam pozostaje obejrzeć to sobie w necie (jest!). A warto, bo to historia początków Państwa Węgierskiego niemal tożsama z początkami naszej Ojczyzny.
Do tego muzyka smaczna, a i widowisko osobliwe… :-))

A w Puszczykówku?

Wysyp papierówek, burza nasturcji, słoneczniki przepiękne i trawa obfita – niestety trzeba ją kosić, a to fatyga….

I jeszcze…

Rad, nie rad byłem „zmuszony” założyć sobie konto na facebook’u. Osobiste i Firmowe  

Zerknijcie, jak Wam się chce…

Naprawdę współczuję…

niedziela, 19 lipca, 2015

… człowiekom, którzy dali się ogłupić i pofatygowali się na „wczasy” do renomowanych „kurortów”. W ubiegłym roku miałem nieprzyjemność odwiedzić dwa z nich – jeden, w górach, drugi nad morzem.

Toż to horror prawdziwy! Tłumy wczasowiczów przewalające się w takich miejscach. Obrzydliwy smród starych frytur ze smażalni, w których sprzedają makabryczne żarcie za bajońskie ceny, moczu i innych wydzielin. Hordy rozwrzeszczanych, umazanych lodami dzieciaków, wszechobecne kebabiarnie; ryk muzyki disco z każdego chlewika, stoiska z „pamiątkami”, których sam widok wywołuje mdłości. Powszechny smród i brud. To ma być „wypoczynek”?

Dziękuję bardzo. To dobre dla lemingów. Albo/i dla zapalonych sado-masochistów. Zaś wizyta na plaży, to dobre zajęcie dla ociężałych umysłowo.

Wolę spędzać taki czas inaczej. W ogrodzie i przyległościach. Mam tu całkowitą ciszę i spokój. Dobre żarcie zawsze na wyciągnięcie ręki. Np. dziś, pomimo upałów mięsa z rusztu (po lemingowemu z „grilla”) rozumnie uczynione smakowały nam wybornie.

IMG_0481

Brak „wody i plaży”? Ależ skąd! Najbliższe kąpielisko mam jakieś 3 min. drogi od mojego domu. Może być tam sporo ludzi. Ale od czego samochody? W 40 minut dojadę na Pojezierze Wielkopolskie i przy odrobinie wysiłku znajdę spore jezioro, które będę miał… sam dla siebie!

Tylko ze mnie taki „szczęściarz”? Nic podobnego! U Was jest podobnie – wystarczy kapkę pogłówkować i na mapę spojrzeć. Naprawdę warto. Wtedy nawet Wasz pies będzie szczęśliwy:

IMG_0479

Oczywiście można jechać do ciepłych krajów (arabskich) i krążyć pomiędzy plażą i hotelem. Można. Ale pozostawiam, to imbecylom. Niech oni zasilają swoimi bejmami (po poznańsku „pieniądze”) terroryzm islamski. Na mnie niech nie liczą.

Uśmiechy pogodne z puszczykowskich krzaków i hamaków!

3B 2,0 czyli Budapeszt… smaczny…

piątek, 10 lipca, 2015

Zatem samochód mamy zaparkowany wygodnie, e-matricę w kieszeni i zapas papierosów w tobołku. Ergo – możemy iść zwiedzać Budapeszt. Zapraszam.

Nie, nie! Nie będę zastępował przewodnika. Ani mi to w głowie. Niech każdy znajdzie sobie to, co go interesuje. W dobie Internetu to łatwizna a więc wędrówkę proszę sobie zaplanować zgodnie z Waszymi zainteresowaniami.

Ja tylko pozwolę sobie zainteresować Was kilkoma ciekawostkami, które łatwo umykają naszej uwadze a szkoda.

  1. Nie wiem czy wiecie, że długopis, w 1938 roku, wynalazł nasz madziarski bratanek – pan Laszlo Biro? Chwała mu za to. Ale to nie jedyny interesujący tutejszy wynalazek. Grubo wcześniej Węgrzy (sic!) wynaleźli coś, co w ich pięknym języku nazywa się palacsinta (wym. „palaczinta”), czyli… naleśniki! Tak, tak – to węgierski wynalazek. I są to prawdziwe naleśniki a nie jakieś obrzydliwe „pancakes”, które tu i ówdzie wciskają nieszczęśnikom, którym sprzykrzyło się życie na tym świecie.

Węgierską kuchnię kojarzymy najczęściej z gulaszem, zupą rybną, znakomitymi wędlinami i nieśmiertelną papryką. O naleśnikach jakoś mało, kto wie, a szkoda.

A wiec zapraszam na naleśniki! Dokąd? No… jest wiele miejsc, ale jeżeli chcecie zobaczyć prawdziwą „świątynię” naleśników, to najlepiej do Nagyi Palacsintaoja przy stacji metra Bathyany ter. Właściwie w samym centrum.

Gdybyście mieli chęć skosztować wszystkich, to radzę zostać tam na tydzień.

Chciałbym uczulić Was na dwa rodzaje tego specjału. Pierwszy (mój ulubiony), to Hortobagy Palacsinta, czyli naleśnik z pikantnym „gulaszowym” farszem mięsnym. Znakomity!

Drugi, to naleśnik – legenda. Gundel Palacsinta. Karol Gundel był słynnym, budapeszteńskim kucharzem, którego przepisy do dziś pieszczą podniebienia smakoszy z całego świata. I to on właśnie opracował przepis na te naleśniki. Jest to naleśnik na słodko. I jedna uwaga/ostrzeżenie – naleśników potrafię wtrząchnąć całkiem sporo. Prawdziwego „Gundela” tylko jednego! Taki sycący! I jeszcze ciekawostka – oryginalny przepis na ten naleśnik jest pilnie strzeżoną tajemnicą. Mało, kto go ma. Nawet w renomowanej restauracji przy słynnej Vaci ut. Podano nam, niezbyt udaną, podróbę. Muszę pochwalić moją żonę Ewę, której wypieki zaczynają być słynne – manewrując tu i ówdzie, korzystając z naszych węgierskich znajomości i posiłkując się urokiem osobistym zdobyła, w końcu, oryginalny przepis na te naleśniki. Zapewniam, że są wybitne, choć czasochłonne i kosztowne w przygotowaniu. Naszych bratanków spieszę uspokoić – nie wyjawimy go nikomu!

  1. Budapesztańska hala targowa, niestety, często uchodzi uwadze odwiedzających, to piękne miasto. A szkoda! Zapraszam – naprawdę warto. Łatwo ją znaleźć – idąc najsłynniejszym, tutejszym deptakiem , czyli Vaci ut. W kierunku przeciwnym do centrum dojdziemy, do Vamhaz krt. Wystarczy ją przejść – po drugiej stronie stoi spory budynek, który mieści hale targowe. Brak mi takich w Polsce. Znajdziemy tutaj kulinarne Węgry w kwintesencji i pełnej krasie. Grzech nie zajrzeć! Czy coś kupić? Sami ocenicie. Ja zawsze kupuję tutaj peklowaną lub wędzoną słoninę. Bardzo grubą, miękką i anielsko smaczną. Niestety próżno szukać takiej w Polsce. Podobną można „trafić” na Ukrainie. Ale gdzie jej tam do węgierskiej…
  2. Jeżeli macie trochę wolnego czasu, to zapraszam na Romaifurdo – czyli zespół sympatycznych basenów gdzie można spędzić trochę czasu mocząc się w wodzie. Oczywiście mam w tym ukrytą intencję, bo kiedy już nacieszyliście się tym miejscem, to warto udać się jakieś 1 500 m. dalej, a konkretnie na narożnik ulic Szentendrei i Matyas kiraly, a tam znajdziecie mały i „na oko” lichy sklep mięsny. Lichy? Nic bardziej błędnego! Sam widok właściciela budzi zaufanie (powinien występować w filmach jako „rzeźnik wzorcowy”), a i miejsce smaczne, bo można kupić tu wyborne wędliny, a i zjeść coś z rusztu na ciepło. Naprawdę polecam. Tanio i smaczno! Musztardy i pieczywa darmo dodają. Dlatego, zwykle, zatrzymuję się w pensjonacie leżącym ok. 100 m. od tego miejsca.
  3. Wypiteczności. Ci, którzy cenią sobie wino będą tu naprawdę szczęśliwi. Nawet najtańsze, miejscowej produkcji są wyśmienite. Lubiących mocniejsze trunki zachęcam do skosztowania hazi palinka , czyli destylatów domowych na rozmaitych owocach uczynionych. Próżno ich szukać w Polsce. Spróbujcie. Zwłaszcza Barack palinka – naprawdę warto. Węgierskie piwo? Można sobie podarować…

I to by było na tyle jak mawiał mój śp. przyjaciel – prof. Jan Tadeusz Stanisławski…

Budapeszt Vaci ut. Zawsze fascynuje mnie elewacja tej kamienicy. Jest z drewna!

Budapeszt Vaci ut.
Zawsze fascynuje mnie elewacja tej kamienicy. Jest z drewna!

A w Puszczykówku?

Dziękuję. Pan Bóg błogosławi. Nasturcji zatrzęsienie. Wkrótce dojrzeją papierówki. Nie mam pojęcia, co zrobić z taką ich masą….?

3B – czyli Budapeszt rozjuszony!

sobota, 4 lipca, 2015

Strasznie wkurzył się na mnie Budapeszt. Był, po prostu, wściekły i rozjuszony. Na mój widok bluzgnął ulewą, która dojazdową autostradę do miasta zamieniła w coś w rodzaju Dunaju. Udało nam się ją jakoś pokonać. I wtedy Budapeszt wściekł się naprawdę. Błyskał i grzmiał piorunami z taką furią, że z obawą przyglądałem się Zamkowi Królewskiemu i Górze Gellerta, czy aby od tego amoku nie rozpadną się w drobny mak.

Jakoś wytrzymały.

Rozumiem gniew staruszka. Zawsze kochałem Budapeszt. Przyjmował mnie gościnnie i czuję się tu, naprawdę,” u siebie”. A ja – niewdzięcznik nie odwiedzałem go przez blisko… lat trzydzieści! Wstyd!

Dobra. Dość tych wspominek.

Czy, zatem, warto „kopnąć się” na Węgry w ogóle, a do Budapesztu w szczególe. Otóż „nie warto” tylko koniecznie trzeba! Można sobie podarować Brno, Bratysławę i inne Pragi. Budapesztu – nie!

Dobra! Jedziemy, więc do Budapesztu. Jechałem autostradą z Wiednia. Wygodna, to autostrada, choć nasi bracia Madziarzy nie zbudowali ich wiele. Jeżeli jednak chcemy, z którejś z nich skorzystać, to pierwej należy za nią zapłacić. Nie ma tam bramek. Nie kupimy też winiety w Polsce. Wjeżdżając na Węgry trzeba kupić na stacji benzynowej coś, co nazywa się e-matrica, która jest odpowiednikiem winiety. Wygląda jak większy paragon ze sklepu, a kupując ją należy podać numer rejestracyjny naszego pojazdu. No, to mamy z głowy.

Kolejna madziarska osobliwość dotyczy palaczy. Chcecie kupić papierosy w sklepie, markecie, knajpce, na stacji benzynowej? Nic z tego –  tam ich nie ma. Należy znaleźć specjalny, państwowy sklepik o nazwie nemzeti dohanybolt z małym, brzydkim okrągłym szyldem. Tam sprzedają papierosy. Zresztą drogie i liche. W ogóle prawa „antynikotynowe” stanowił na Węgrzech jakiś patentowany paranoik z zaburzeniami osobowości. Ergo – zapas papierosów na Węgry zabieramy własny. Ale, to nie koniec węgierskiej, nikotynowej schizofrenii. Na każdym sklepie zobaczymy sporą, w formacie A4 informację, że w tym sklepie jest Tilos a dohanyzas, czyli zakaz palenia. Może nasi bratankowie mieli zwyczaj wchodzić do sklepów z papierosem w zębach? Wątpię. Najbardziej zabawne są takie zakazy na ulicznych budkach, które sprzedają słodycze. Taka budka jest zbliżona wielkością do toalety typu, ToiToi, czyli jest tam miejsce na jedną osobę – w tym przypadku sprzedawcę. Gdym chciał tam zapalić papierosa, to wprzódy musiałbym go stamtąd wyrzucić. Jednak spory szyld z Tilos a dohanyzas (zakaz palenia) tkwi na takiej budce z całą, urzędową powagą. Paranoja.

Niestety Budapeszt nie jest wyjątkiem jeżeli chodzi o płatne strefy parkowania. Przyzwyczailiśmy się do tego i wiemy jak sobie radzić. W wielu miastach jest podobnie jak w Budapeszcie. Czyżby? Niekoniecznie. „Na oko” jest dokładnie tak samo jak w Berlinie, Poznaniu, czy innym Śremie. Bo jest tak samo tylko, że parkomaty przyjmują wyłącznie bilon, a z tym u naszych bratanków jest prawdziwa tragedia. Niestety (nie mam pojęcia, dlaczego?) nie zrobili denominacji i łażę po węgierskich ścieżkach z kieszeniami wypchanymi dziesiątkami tysięcy forintów, zaś bilonu na parkomat brak.

Na szczęście w Budapeszcie znakomicie funkcjonuje komunikacja publiczna, a więc brykę zostawiam na bezpiecznym parkingu mojego pensjonatu, inwestuję w całodobowy bilet na komunikację miejską i jeżdżę do woli autobusami, tramwajami, metrem, kolejką miejską, a nawet trolejbusami – są tu jeszcze takie.

CDN – pewnie jutro.

IMG_0323

A w Puszczykówku?

35,8 st. C. Podręcznikowo – na dwóch metrach i pod daszkiem mierzonych. Kapkę zbyt wiele. Jutro ma być jeszcze więcej….