Przeżyliśmy ruska, przeżyliśmy tuska przeżyjemy i Jaśkowiaka – prosiaka.


Przeżyliśmy ruska, przeżyliśmy tuska przeżyjemy i Jaśkowiaka – prosiaka.
Wchodzimy w 43 (sic!) rok istnienia firmy….
To absolutny ewenement. Po zamknięciu kultowego sklepu Antylopa przy ul. Podgórnej jesteśmy najstarszym działającym sklepem na poznańskim Starym Mieście. Jeżeli dodamy do tego, że nasza rodzina działa w tym miejscu od roku 1904, czyli od czasu kiedy mój Dziadek – Jan Deierling wybudował tę kamienicę, to okazujemy się ewenementem na skalę całej Polski!
Od dwunastu lat w naszym sklepie mieszka kotka Mawinka. Jest lokalną atrakcją turystyczną i nieodmiennie wzbudza entuzjazm wśród naszych klientów, gapiów i turystów. Ciekawostka – całe, to towarzystwo zachowuje się tak jakby w życiu kota nie widziało. Natomiast od głupkowatych, pięćdziesiąt razy dziennie zadawanych pytań „o kotka” naprawdę zbiera nam się na wymioty…
Kolka Wam w bok na Nowy Rok
Każdy z nas spotyka się z zabobonem. Z niektórymi nauczyliśmy się żyć. Przypominam tutaj kilka najciekawszych – takich, które wywoływały niemal psychozę społeczną i to nie wśród na wpół niepiśmiennych tłumoków z zapadłych chutorów, których rozsypana sól trzynastego w piątek napawa zabobonnym przerażeniem. Nie. W te rzeczy wierzyli ludzie „wykształceni z wielkich ośrodków”, z dobrych domów i uważający siebie za kulturalnych i oświeconych.
1. W latach sześćdziesiątych ubiegło stulecia w polskich domach zaczęła pojawiać się pewna ozdobna roślina – tzw. Chińska róża, czyli poczciwy hibiskus. Niewiadomo dlaczego szybko został owiany złą sławą ponieważ „wywoływał raka”.
Ludzie opowiadali sobie mrożące krew w żyłach historie o nierozsądnych rodzinach, które w chwili szaleństwa sprowadziły tę śmiercionośną roślinę do swoich domów i wkrótce zagościł w nich nowotwór a ludzie umierali w męczarniach. W naszym domu ta roślina rosła sobie i kwitła przez lat kilka i nikt nie zachorował ani na „straszny nowotwór” ani nic innego. Co nie przeszkadzało niektórym znajomym patrzeć ze zgrozą na ten niewinny krzaczek i radzić – wyrzućcie to natychmiast – póki jeszcze żyjecie!
Dziś o tym zabobonie mało kto pamięta, a wielu ludzi pije (o zgrozo!) smaczne herbatki z hibiskusa uczynione…
2. Kolejna „amba” odbiła społeczeństwu w latach osiemdziesiątych i trwała dość długo – nazywała się „radiestezja ” wielu pamięta tabuny cymbałów biegających z wahadełkami i różdżkami szukając „żył wodnych”, zakładających cudaczne przedmioty, które miały „od-promieniować” mieszkania, domy i miejsca pracy; dzikie przemeblowania, żeby fotel lub wyrko nie stały na „żyle”. Obrósł ten zabobon nawet swoistym przemysłem – pojawiły się specjalne czasopisma, kursy dla radiestetów, programy telewizyjne, stowarzyszenia tych cudaków itp. Produkowano i sprzedawano na masową skalę rozmaite „odpromieniacze” , specjalistyczne wahadełka, różdżki, literaturę i inne „cuda na kiju”. Nawet firmy zlecały tym szarlatanom „od-promieniowanie” swoich siedzib i płaciły im za to krocie.
3. Mniej więcej w tym samym czasie pojawił się w Polsce tow. Anatolij Kaszpirowski. Na pewno wielu pamięta tego cudaka patrzącego spode łba z ekranu telewizora na swoich wyznawców i opowiadającego banialuki przerywane rzucanym po rosyjsku, bez ładu i składu, liczbami. Tak „uzdrawiał”. I to w publicznej telewizji! Gromady „wiernych” ze śmiertelną powagą zasiadały przed ekranami i wpatrywały się w jego oblicze oczekując na… cud? Nie nastąpił. Ale facet obłowił się wyśmienicie.
Ma zresztą swój polski odpowiednik – Zbigniewa Nowaka. Teraz nazywa to się „bioenergoterapeuta”
4. Jeszcze niedawno na przyczynę większości zła na świecie kreowano „kwaśne deszcze„, które, rzecz jasna, wywoływał człowiek złośliwie emitując do atmosfery związki siarki, czy coś tam jeszcze. „Kwaśne deszcze” miały niszczyć bezpowrotnie florę i faunę naszej planety, degradować środowisko i przyczyniać się do erozji dóbr kultury wystawionych na ich zbrodnicze działanie. Niestety kwaśnym deszczom to się nieudało więc wynaleziono…
5. … dziurę ozonową! Miała, w założeniu, szkodzić tak samo jak „kwaśne deszcze”, a na dodatek paskudnie razić nas zabójczymi promieniami UV i wywoływać morderczego raka skóry, ślepotę i coś tam jeszcze. Rzecz jasna ludzkość sama sobie była winna bo używała aerozoli i paskudnego freonu do klimatyzatorów i innych lodówek. Lodówki, lodówkami, ale sporo „lodów” udało się ukręcić producentom kremów z filtrami UV, nowych lodówek i klimatyzatorów. Jednak i tym razem nie wyszło. Filtry UV okazały się szkodliwsze niż samo słońce, a „dziura ozonowa” gdzieś się zapodziała.
Ale od czego ludzka pomysłowość? Wymyślono…
6. … smog i „łocieplenie klimata„. Zwłaszcza smog pobudza mój humor. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu po ulicach poruszały się samochody spalające mnóstwo benzyny ołowiowej i ropy. O katalizatorach i filtrach cząstek stałych nikt nawet nie słyszał; w domach i kamienicach spalano, w prymitywnych piecach, niebotyczne ilości ordynarnego węgla, miału i innego śmiecia, śnieg w miastach i miasteczkach w dwa dni po spadnięciu robił się czarny. Umycie okien w centrach miast było przeżyciem traumatycznym. Ale smogu… nie było. Ocieplenia klimatu jakoś też nie. Dziś, międzynarodowe organizacje, każą sobie płacić nieprzytomne pieniądze za prawo do emisji CO2, czyli za palenie w piecu. Co się dzieje z tymi pieniędzmi. To co zawsze – trafiają do prywatnych kieszeni garstki arcycwaniaków.
Dziś, w dniach, koronawirusa ruch samochodowy w miastach niemal zamarł. Czy zmniejszył się przez to poziom smogu? Ilość CO2? Okazuje się, że ani trochę!!!
Człowiek nie ma wpływu na klimat – to są normalne, naturalne jego fluktuacje.
Na razie przyglądam się klientom marketów na całym świecie – widok cymbałów okładających się po pyskach, żeby zdobyć kolejny worek papieru higienicznego wprawia mnie w smutną zadumę…
Cóż…
Pierwszy raz odwiedziłem Maltę ponad… ćwierć wieku temu!
To była kompletnie zwariowana eskapada!
Miałem jechać do Wielkiej arabsko libijskiej Dżamahirijji ludowo-socjalistycznej, czyli po prostu Libii i to na zaproszenie pułkownika Kadafiego. Sic!
Trzeba było jechać przez Maltę, bo na skutek międzynarodowych sankcji do Libii nikt nie latał, ale z Malty można było dopłynąć tam statkiem… handlowym!
Wprawdzie do samej Libii nie dotarłem, bo informacje, które przekazali mi pracownicy libijskiej ambasady okazały się, w znacznej części nieprawdziwe. Nie pociągała mnie też perspektywa spędzenia (na stojąco!) doby na pokładzie mocno podejrzanej łajby w towarzystwie obdartych poganiaczy wielbłądów i ich tłumoków.
Zmieniły się czasy. Żeby dojechać na Maltę musiałem pofatygować się do Warszawy stamtąd pofrunąć do Frankfurtu nad Menem i dopiero z niego lecieć na Maltę. Wymagana była wiza, którą dostawało się na lotnisku. W kieszeni trzeba było mieć dolary, które wymieniało się na funty maltańskie – dziś już nieistniejące.
Na Malcie znalazłem się w doborowym towarzystwie Jasera Arafata i Binjamina Neatanjahu, którzy mieli tam jakąś konferencję. Oprócz tego towarzyszył mi pewien wystraszony Libijczyk – półanalfabeta, który miał być moim „przewodnikiem” ale bez mojej pomocy nie potrafiłby wyjść z lotniska. Rewelacja!
W ubiegłym tygodniu, spacerując nadmorskim bulwarem miasta Sliema, odnaleźliśmy hotel, w którym wówczas pomieszkiwałem. Ze wzruszeniem przywitałem staruszka. Rozpoznałem go bez trudu. Wprawdzie portiernia i sala restauracyjna zostały mocno przebudowane, ale sam budynek niemal się nie zmienił.
Ech! Wspomnień czar…
P.S.
A w Puszczykówku?
Piękne słońce. Lekki mrozik. Fiołki rozkwitły fiołkowo.
Na wpół obłąkani miejscowi Janusze przerażeni ukoronowanym wirusem usiłują wykupić cały ryż, makaron, papier higieniczny i inne mydła ale nie dają rady. Mam z nich niezły ubaw.
Mój śp. Dziadek Franciszek Waszak był żołnierzem zawodowym i to nie byle jakim.
Brał czynny udział w I Wojnie Światowej, Powstaniu Wielkopolskim i wojnie polsko – bolszewickiej.
Przed wybuchem II Wojny Światowej został dowódcą strażnicy KOP (Korpus Ochrony Pogranicza) w miejscowości Łóżka (dzisiejsza Białoruś).
Po napaści Związku Radzieckiego na Polskę (17 września 1939) rozpuścił swoich żołnierzy, a sam próbował przedostać się do Finlandii. Niestety nie udała mu się ta sztuka.
Na szczęście, w czasie służby w KOP’ie dobrze poznał metody działania radzieckich, komunistycznych dywersantów (niemal wyłącznie żydów) i wiedział, czego można się po nich spodziewać. Postarał się o cywilne ubranie a dokumenty wojskowe wyrzucił. I to ocaliło mu życie – kiedy schwytali go sowieci znaleźli przy nim jeno cywilne dokumenty i nie skojarzyli, że jakiś człowiek z poznańskiego mógł być oficerem Korpusu Ochrony Pogranicza, a ci wszyscy zostali wymordowani w Katyniu. Dziadek cudem tego uniknął.
Jednak sowieci go uwięzili i osadzili w łagrze na półwyspie Kolskim. W nieludzkich warunkach – zamarła z wycieńczenia i na czerwonkę blisko połowa jego współwięźniów.
Kiedy gen. Władysławowi Andersowi pozwolono wyprowadzić część polskich żołnierzy, którzy siedzieli w radzieckich kazamatach Dziadkowi udało mu się do nich dołączyć.
I tym sposobem, w 1943 roku mój Dziadek znalazł się w Palestynie gdzie generał Anders formował II Korpus Wojska Polskiego. Jako doświadczony żołnierz zawodowy został przyjęty z otwartymi ramionami i do konfidencji gen. Władysławem Andersem był dopuszczony – mówili sobie na „Ty”.
Potem przeszedł cały szlak bojowy z II Korpusem Wojska Polskiego. Brał udział m.in. bitwie pod Tobrukiem i Monte Cassino, za co został odznaczony Krzyżem Walecznych i innymi odznaczeniami.
Po wojnie wrócił do Poznania gdzie zmarł w roku 1969 kiedy ja byłem w III klasie szkoły podstawowej.
Wielokrotnie, już po jego śmierci, jego syn, a mój Ojciec Henryk Waszak wspominał, że Dziadek przywiózł z Palestyny złoty pierścień z krzyżem jerozolimskim, który niestety gdzieś zaginął. Wspominano go często i z pewnym, żalem. Cóż… z takim wspomnieniem byłem wychowany i zupełnie pogodzony. Jednak niezbadane są Wyroki Boże…
W ubiegłym roku przychodzę z wizytą do Mojej Mamy i dowiaduję się, że moja Siostra pomagając jej w porządkach znalazła miniaturową sakiewkę zapodzianą gdzieś wśród porcelanowych precjozów. Kiedy przyszedłem powiedziała mi: O! To dla ciebie. Genia (siostra mojego Ojca, która zmarła w tym roku) zostawiła to dla Ciebie już kilka lat temu.
Nie miałem pojęcia, co to do chwili kiedy rozsupłałem sznureczek i wysypałem na dłoń… złoty krzyżyk jerozolimski i gruby, czarny onyks!! Oko pierścienia! Odjęło mi mowę! To „zaginiony” ponad pół wieku temu pierścień, a w właściwie jego „serce”!
Od razu wiedziałem dlaczego w takiej formie. Skąd niby żołnierz, który cudem uszedł z życiem z sowieckiego piekła miałby mieć pieniądze na złoty pierścień? Ale złoty krzyżyk i kamień jednak jakoś zdobył. Zapewne chciał zrobić pierścień w przyszłości, ale nie zdążył. Przeleżał dziesięciolecia w domu jego córki, która ofiarowała go dla mnie za pośrednictwem mojej Mamy, która o nim zapomniała i leżał, przez lata, ukryty w witrynce na cenną porcelaną, na którą patrzyłem co dnia. Aż nadszedł dzień, w którym pierścień chciał być znaleziony (Tolkien się kłania) i trafił do moich rąk.
Nie ukrywam, że miałem zagwozdkę z godnym oprawieniem tego krzyża i kamienia – trudno dziś znaleźć starego, praktykującego złotnika, który potrafi jeszcze wykuć z litego złota (18 k.) stosowną oprawę. Znalazłem takiego. Gorzej było z onyksem, czyli kamieniem do którego przytwierdzony jest krzyż. W tym celu kamień należy przewiercić. Niby nic szczególnego – dziś robi to się laserem – żaden problem. Niestety, nie w tym wypadku. Ze względu na grubość kamienia i jego unikalność bali się zaryzykować. Zebrało się trzech (sic!) starych mistrzów i wspólnymi siłami podołali temu zadaniu.
Dziś ten pierścień zdobi moją dłoń. Nieczęsto go noszę, ale zawsze z dumą i wielką satysfakcją.
Czy ma jakieś nadzwyczajne właściwości? Nie zauważyłem.
Ale kto wie… Był z moim Dziadkiem m.in.w bitwach pod Tobrukiem i Monte Cassino.A ze mną był w Hypogeum, megalitycznych budowlach na Malcie i Gozo, w miejscu wojen peloponeskich, Bambergu, Norymberdze, Pantokratosie na Kerkirze, twierdzy Krzyżowców Valletta, miejscu pochówku pierwszych polskich królów na poznańskim Ostrowie Tumskim, w Budapeszcie przy grobach pierwszych królów węgierskich, był na szlakach argonautów i Odyseusza etc, etc. Może moc jego dopiero się objawi…?
P.S.
Proszę przeczytać sobie trochę o jego symbolice – znajdziecie to pod hasłem: „Krzyż Jerozolimski”. Bardzo ciekawa!
P.S. I
A w Puszczykowie? Przebiśniegi i krokusy kwitną. Tulipany i lilie wychodzą z ziemi, ptaki o świtaniu koncertują wiosennie, a wiewiórki uganiają się jak potłuczone…
Cały świat, w ogóle, a sowieci w szczególe jest oburzony nakazem niszczenia na granicy żywności, którą perfidni kapitaliści, burżuje i imperialiści (czyli my) chcemy wwieźć, pomimo sankcji na teren związku radzieckiego w celu, rzecz jasna, zatrucia Rosjan naszą „skażoną” żywnością.
Tak zarządził tow. Putin i basta! Żywność jest niszczona na granicach kraju, w którym głodują dziesiątki milionów ludzi. Telewizory pokazały wraże buldożery, które niszczyły to toksyczne, kapitalistyczne żarcie. Pokazali też jakieś krematoria (?), w których kres znajduje imperialistyczne mięso skażone burżujskim mikrobami.
Tylko, że ja dobrze sowietów znam i mam swoje źródła…
Dotychczas żywność sprowadzana z krajów objętych radzieckim embargiem była, przynajmniej w teorii, zawracana do krajów, z których ją przywieziono. Straszne marnotrawstwo!
Na granicach „zniszczono” akurat tyle żywności (zwykle samych opakowań) żeby można to pokazać w ruskich telewizjach.
Tak naprawdę ta „zniszczona” żywność wjeżdża na teren Rosji, jest sprzedawana i to po paskarskich cenach. TAAAKI geszeft – wszak „dostawcy” (służby graniczne i lokalni politycy) mają ją za darmo, bo przecież wcześniej została „zniszczona”.
Taka jest Rosja. Wierzcie mi! Zresztą Ukraina nie lepsza (ten sam krąg „kulturowy”) – część tamtejszej kadry oficerskiej nie ma czasu „walczyć z separatystami”, bo jest zajęta opychaniem gdzie się da amerykańskiej pomocy (głównie wojskowych racji żywnościowych) i wszystkiego innego, co tylko da się sprzedać. Nie wyłączając broni i amunicji…
[Nazewnictwa „sowieckiego” używam celowo, bo dzisiejsza „Rosja” i poprzedni „związek sowiecki”,to dokładnie jedno i to samo.]
A na koniec coś przyjemniejszego, polskiego, a nawet puszykowskiego.
W takie upały chętnie i obficie wrzucamy do napojów kostki lodu. Zrozumiałe. Spróbujcie zamrozić kawałki Waszych ulubionych owoców i używać ich zamiast kostek lodu. Moja Pimpusia lubi pokrojone w ćwiartki cytryny i pomarańcze; ja preferuję mango i moją ulubioną papaję. Zresztą – zamroźcie sobie co tam chcecie. Smacznego…