Powodzenia Panie Prezydencie!

6 sierpnia, 2015

W ostatnich dziesięcioleciach jakoś nie mieliśmy szczęścia do Prezydentów Najjaśniejszej Rzeczypospolitej. Wałęsa, Kwaśniewski, Komorowski to były całkowite porażki. O Jaruzelskim nawet nie wspominam, bo rewolwer sam odbezpiecza się w szufladzie…

Na szczęście wszystko wskazuje, że teraz to się zmieni. Nareszcie!

Nie żebym popadał w mistycyzm, ale Naród wybrał pana Prezydenta Andrzeja Dudę w święto Zesłania Ducha Świętego zaś obejmie on swój Urząd dziś, czyli w święto Przemienienia Pańskiego.

Dla Katolików to wyraźny znak.

„Okrągły stół” spróchniał i zaczyna się rozsypywać.

Powodzenia Panie Prezydencie!

Znalezione obrazy dla zapytania andrzej duda

A jesienią „reszta” wyborów. Jakżebym chciał obudzić się w Polsce, w której Parlament jest wolny od komuchów (SLD z przyległościami), pazernych chłopków – roztropków (PSL) zaś towarzysze POpapranicy są lichą opozycją. Dużą butlę wybornego Tokaju sobie wtedy odkorkuję! Takiego prosto od Victora Orbana…

Czego i Wam życzę!

A w Puszczykówku?

Upały. Dorodne pomidory wkrótce zaczną dojrzewać. Słoneczniki się złocą. Pimpusia w swoim żywiole – buszuje w ogórkach, słoikach i opychamy się fasolką szparagową.

Dzięcioły przyglądają mi się z życzliwym zainteresowaniem, sójki „drą koty” ze srokami etc. Jednym słowem – normalka.

Bingo! Nic dodać, nic ująć!

31 lipca, 2015

Wrzucam „ze smakiem”. Tym bardziej, że wkrótce, jak co roku, jadę na Węgry. Tym razem jeno na kilka dni. Po co? A wyobraźcie sobie, żeby obejrzeć unikalną operę. „Istvan, a kiraly”. Bilety od niemal roku czekają. Dziękuję mojemu kuzynowi „Jeżowi” mieszkającemu w Budapeszcie, że dla mnie je zdobył – to nie łatwa sztuka.
Wam pozostaje obejrzeć to sobie w necie (jest!). A warto, bo to historia początków Państwa Węgierskiego niemal tożsama z początkami naszej Ojczyzny.
Do tego muzyka smaczna, a i widowisko osobliwe… :-))

A w Puszczykówku?

Wysyp papierówek, burza nasturcji, słoneczniki przepiękne i trawa obfita – niestety trzeba ją kosić, a to fatyga….

I jeszcze…

Rad, nie rad byłem „zmuszony” założyć sobie konto na facebook’u. Osobiste i Firmowe  

Zerknijcie, jak Wam się chce…

Naprawdę współczuję…

19 lipca, 2015

… człowiekom, którzy dali się ogłupić i pofatygowali się na „wczasy” do renomowanych „kurortów”. W ubiegłym roku miałem nieprzyjemność odwiedzić dwa z nich – jeden, w górach, drugi nad morzem.

Toż to horror prawdziwy! Tłumy wczasowiczów przewalające się w takich miejscach. Obrzydliwy smród starych frytur ze smażalni, w których sprzedają makabryczne żarcie za bajońskie ceny, moczu i innych wydzielin. Hordy rozwrzeszczanych, umazanych lodami dzieciaków, wszechobecne kebabiarnie; ryk muzyki disco z każdego chlewika, stoiska z „pamiątkami”, których sam widok wywołuje mdłości. Powszechny smród i brud. To ma być „wypoczynek”?

Dziękuję bardzo. To dobre dla lemingów. Albo/i dla zapalonych sado-masochistów. Zaś wizyta na plaży, to dobre zajęcie dla ociężałych umysłowo.

Wolę spędzać taki czas inaczej. W ogrodzie i przyległościach. Mam tu całkowitą ciszę i spokój. Dobre żarcie zawsze na wyciągnięcie ręki. Np. dziś, pomimo upałów mięsa z rusztu (po lemingowemu z „grilla”) rozumnie uczynione smakowały nam wybornie.

IMG_0481

Brak „wody i plaży”? Ależ skąd! Najbliższe kąpielisko mam jakieś 3 min. drogi od mojego domu. Może być tam sporo ludzi. Ale od czego samochody? W 40 minut dojadę na Pojezierze Wielkopolskie i przy odrobinie wysiłku znajdę spore jezioro, które będę miał… sam dla siebie!

Tylko ze mnie taki „szczęściarz”? Nic podobnego! U Was jest podobnie – wystarczy kapkę pogłówkować i na mapę spojrzeć. Naprawdę warto. Wtedy nawet Wasz pies będzie szczęśliwy:

IMG_0479

Oczywiście można jechać do ciepłych krajów (arabskich) i krążyć pomiędzy plażą i hotelem. Można. Ale pozostawiam, to imbecylom. Niech oni zasilają swoimi bejmami (po poznańsku „pieniądze”) terroryzm islamski. Na mnie niech nie liczą.

Uśmiechy pogodne z puszczykowskich krzaków i hamaków!

3B 2,0 czyli Budapeszt… smaczny…

10 lipca, 2015

Zatem samochód mamy zaparkowany wygodnie, e-matricę w kieszeni i zapas papierosów w tobołku. Ergo – możemy iść zwiedzać Budapeszt. Zapraszam.

Nie, nie! Nie będę zastępował przewodnika. Ani mi to w głowie. Niech każdy znajdzie sobie to, co go interesuje. W dobie Internetu to łatwizna a więc wędrówkę proszę sobie zaplanować zgodnie z Waszymi zainteresowaniami.

Ja tylko pozwolę sobie zainteresować Was kilkoma ciekawostkami, które łatwo umykają naszej uwadze a szkoda.

  1. Nie wiem czy wiecie, że długopis, w 1938 roku, wynalazł nasz madziarski bratanek – pan Laszlo Biro? Chwała mu za to. Ale to nie jedyny interesujący tutejszy wynalazek. Grubo wcześniej Węgrzy (sic!) wynaleźli coś, co w ich pięknym języku nazywa się palacsinta (wym. „palaczinta”), czyli… naleśniki! Tak, tak – to węgierski wynalazek. I są to prawdziwe naleśniki a nie jakieś obrzydliwe „pancakes”, które tu i ówdzie wciskają nieszczęśnikom, którym sprzykrzyło się życie na tym świecie.

Węgierską kuchnię kojarzymy najczęściej z gulaszem, zupą rybną, znakomitymi wędlinami i nieśmiertelną papryką. O naleśnikach jakoś mało, kto wie, a szkoda.

A wiec zapraszam na naleśniki! Dokąd? No… jest wiele miejsc, ale jeżeli chcecie zobaczyć prawdziwą „świątynię” naleśników, to najlepiej do Nagyi Palacsintaoja przy stacji metra Bathyany ter. Właściwie w samym centrum.

Gdybyście mieli chęć skosztować wszystkich, to radzę zostać tam na tydzień.

Chciałbym uczulić Was na dwa rodzaje tego specjału. Pierwszy (mój ulubiony), to Hortobagy Palacsinta, czyli naleśnik z pikantnym „gulaszowym” farszem mięsnym. Znakomity!

Drugi, to naleśnik – legenda. Gundel Palacsinta. Karol Gundel był słynnym, budapeszteńskim kucharzem, którego przepisy do dziś pieszczą podniebienia smakoszy z całego świata. I to on właśnie opracował przepis na te naleśniki. Jest to naleśnik na słodko. I jedna uwaga/ostrzeżenie – naleśników potrafię wtrząchnąć całkiem sporo. Prawdziwego „Gundela” tylko jednego! Taki sycący! I jeszcze ciekawostka – oryginalny przepis na ten naleśnik jest pilnie strzeżoną tajemnicą. Mało, kto go ma. Nawet w renomowanej restauracji przy słynnej Vaci ut. Podano nam, niezbyt udaną, podróbę. Muszę pochwalić moją żonę Ewę, której wypieki zaczynają być słynne – manewrując tu i ówdzie, korzystając z naszych węgierskich znajomości i posiłkując się urokiem osobistym zdobyła, w końcu, oryginalny przepis na te naleśniki. Zapewniam, że są wybitne, choć czasochłonne i kosztowne w przygotowaniu. Naszych bratanków spieszę uspokoić – nie wyjawimy go nikomu!

  1. Budapesztańska hala targowa, niestety, często uchodzi uwadze odwiedzających, to piękne miasto. A szkoda! Zapraszam – naprawdę warto. Łatwo ją znaleźć – idąc najsłynniejszym, tutejszym deptakiem , czyli Vaci ut. W kierunku przeciwnym do centrum dojdziemy, do Vamhaz krt. Wystarczy ją przejść – po drugiej stronie stoi spory budynek, który mieści hale targowe. Brak mi takich w Polsce. Znajdziemy tutaj kulinarne Węgry w kwintesencji i pełnej krasie. Grzech nie zajrzeć! Czy coś kupić? Sami ocenicie. Ja zawsze kupuję tutaj peklowaną lub wędzoną słoninę. Bardzo grubą, miękką i anielsko smaczną. Niestety próżno szukać takiej w Polsce. Podobną można „trafić” na Ukrainie. Ale gdzie jej tam do węgierskiej…
  2. Jeżeli macie trochę wolnego czasu, to zapraszam na Romaifurdo – czyli zespół sympatycznych basenów gdzie można spędzić trochę czasu mocząc się w wodzie. Oczywiście mam w tym ukrytą intencję, bo kiedy już nacieszyliście się tym miejscem, to warto udać się jakieś 1 500 m. dalej, a konkretnie na narożnik ulic Szentendrei i Matyas kiraly, a tam znajdziecie mały i „na oko” lichy sklep mięsny. Lichy? Nic bardziej błędnego! Sam widok właściciela budzi zaufanie (powinien występować w filmach jako „rzeźnik wzorcowy”), a i miejsce smaczne, bo można kupić tu wyborne wędliny, a i zjeść coś z rusztu na ciepło. Naprawdę polecam. Tanio i smaczno! Musztardy i pieczywa darmo dodają. Dlatego, zwykle, zatrzymuję się w pensjonacie leżącym ok. 100 m. od tego miejsca.
  3. Wypiteczności. Ci, którzy cenią sobie wino będą tu naprawdę szczęśliwi. Nawet najtańsze, miejscowej produkcji są wyśmienite. Lubiących mocniejsze trunki zachęcam do skosztowania hazi palinka , czyli destylatów domowych na rozmaitych owocach uczynionych. Próżno ich szukać w Polsce. Spróbujcie. Zwłaszcza Barack palinka – naprawdę warto. Węgierskie piwo? Można sobie podarować…

I to by było na tyle jak mawiał mój śp. przyjaciel – prof. Jan Tadeusz Stanisławski…

Budapeszt Vaci ut. Zawsze fascynuje mnie elewacja tej kamienicy. Jest z drewna!

Budapeszt Vaci ut.
Zawsze fascynuje mnie elewacja tej kamienicy. Jest z drewna!

A w Puszczykówku?

Dziękuję. Pan Bóg błogosławi. Nasturcji zatrzęsienie. Wkrótce dojrzeją papierówki. Nie mam pojęcia, co zrobić z taką ich masą….?

3B – czyli Budapeszt rozjuszony!

4 lipca, 2015

Strasznie wkurzył się na mnie Budapeszt. Był, po prostu, wściekły i rozjuszony. Na mój widok bluzgnął ulewą, która dojazdową autostradę do miasta zamieniła w coś w rodzaju Dunaju. Udało nam się ją jakoś pokonać. I wtedy Budapeszt wściekł się naprawdę. Błyskał i grzmiał piorunami z taką furią, że z obawą przyglądałem się Zamkowi Królewskiemu i Górze Gellerta, czy aby od tego amoku nie rozpadną się w drobny mak.

Jakoś wytrzymały.

Rozumiem gniew staruszka. Zawsze kochałem Budapeszt. Przyjmował mnie gościnnie i czuję się tu, naprawdę,” u siebie”. A ja – niewdzięcznik nie odwiedzałem go przez blisko… lat trzydzieści! Wstyd!

Dobra. Dość tych wspominek.

Czy, zatem, warto „kopnąć się” na Węgry w ogóle, a do Budapesztu w szczególe. Otóż „nie warto” tylko koniecznie trzeba! Można sobie podarować Brno, Bratysławę i inne Pragi. Budapesztu – nie!

Dobra! Jedziemy, więc do Budapesztu. Jechałem autostradą z Wiednia. Wygodna, to autostrada, choć nasi bracia Madziarzy nie zbudowali ich wiele. Jeżeli jednak chcemy, z którejś z nich skorzystać, to pierwej należy za nią zapłacić. Nie ma tam bramek. Nie kupimy też winiety w Polsce. Wjeżdżając na Węgry trzeba kupić na stacji benzynowej coś, co nazywa się e-matrica, która jest odpowiednikiem winiety. Wygląda jak większy paragon ze sklepu, a kupując ją należy podać numer rejestracyjny naszego pojazdu. No, to mamy z głowy.

Kolejna madziarska osobliwość dotyczy palaczy. Chcecie kupić papierosy w sklepie, markecie, knajpce, na stacji benzynowej? Nic z tego –  tam ich nie ma. Należy znaleźć specjalny, państwowy sklepik o nazwie nemzeti dohanybolt z małym, brzydkim okrągłym szyldem. Tam sprzedają papierosy. Zresztą drogie i liche. W ogóle prawa „antynikotynowe” stanowił na Węgrzech jakiś patentowany paranoik z zaburzeniami osobowości. Ergo – zapas papierosów na Węgry zabieramy własny. Ale, to nie koniec węgierskiej, nikotynowej schizofrenii. Na każdym sklepie zobaczymy sporą, w formacie A4 informację, że w tym sklepie jest Tilos a dohanyzas, czyli zakaz palenia. Może nasi bratankowie mieli zwyczaj wchodzić do sklepów z papierosem w zębach? Wątpię. Najbardziej zabawne są takie zakazy na ulicznych budkach, które sprzedają słodycze. Taka budka jest zbliżona wielkością do toalety typu, ToiToi, czyli jest tam miejsce na jedną osobę – w tym przypadku sprzedawcę. Gdym chciał tam zapalić papierosa, to wprzódy musiałbym go stamtąd wyrzucić. Jednak spory szyld z Tilos a dohanyzas (zakaz palenia) tkwi na takiej budce z całą, urzędową powagą. Paranoja.

Niestety Budapeszt nie jest wyjątkiem jeżeli chodzi o płatne strefy parkowania. Przyzwyczailiśmy się do tego i wiemy jak sobie radzić. W wielu miastach jest podobnie jak w Budapeszcie. Czyżby? Niekoniecznie. „Na oko” jest dokładnie tak samo jak w Berlinie, Poznaniu, czy innym Śremie. Bo jest tak samo tylko, że parkomaty przyjmują wyłącznie bilon, a z tym u naszych bratanków jest prawdziwa tragedia. Niestety (nie mam pojęcia, dlaczego?) nie zrobili denominacji i łażę po węgierskich ścieżkach z kieszeniami wypchanymi dziesiątkami tysięcy forintów, zaś bilonu na parkomat brak.

Na szczęście w Budapeszcie znakomicie funkcjonuje komunikacja publiczna, a więc brykę zostawiam na bezpiecznym parkingu mojego pensjonatu, inwestuję w całodobowy bilet na komunikację miejską i jeżdżę do woli autobusami, tramwajami, metrem, kolejką miejską, a nawet trolejbusami – są tu jeszcze takie.

CDN – pewnie jutro.

IMG_0323

A w Puszczykówku?

35,8 st. C. Podręcznikowo – na dwóch metrach i pod daszkiem mierzonych. Kapkę zbyt wiele. Jutro ma być jeszcze więcej….

2B – czyli… Bratysława (Pozsony).

5 czerwca, 2015

A z Brna do Bratysławy – blisko i wygodnie. Jest autostrada. Dziwna ta autostrada. Nazywamy ją „trzęsityłek”, bo jedzie się jak po tarce do prania. Nie mam pojęcia, z czego to wynika, bo „na oko” wygląda zupełnie zwyczajnie. Radzę trzymać się lewego pasa, bo na nim mniej trzęsie. Zresztą może już nie trzęsie, bo w ubiegłym roku coś na niej gmerali – może poprawili.

Po drodze warto zachować czujność – pojedziemy przez dolinę, w której rozgrywała się słynna bitwa pod Austerlitz. Ot, ciekawostka.

A więc jesteśmy w Bratysławie Dziś stolica Słowacji – historycznie – Pozsony miasto węgierskie. Czyli jak mawiał generał Wieniawa-Długoszowski: żarty się skończyły – zaczęły się schody.  Czyli musimy gdzieś zaparkować. Chyba nigdzie nie miałem z tym takiego problemu jak w słowackiej stolicy. Każde miejsce, w którym można, w miarę legalnie, upchać samochód jest wykorzystane w 125 %. Nawet jakieś dziwne miejsca pod wiaduktami są zapchane do niemożliwości. Cudacznie to wygląda. A pojawiliśmy się w Bratysławie wczesnym rankiem! Wreszcie upchałem go na jakimś dziwnym parkingu nad brzegiem Dunaju. Nie wiem, z czego to wynika, bo Bratysława liczy mniej mieszkańców niż Poznań, a jest mało prawdopodobne, żeby każdy z jej mieszkańców (w tym niemowlęta) miał sześć samochodów.

No, dobrze – zaparkowaliśmy.

Zwiedzanie Bratysławy jest „miłe, lekkie i przyjemne”. Centrum, a zarazem Stare Miasto jest w większości zadbane „odpicowane” i przyjemne. Jest też zwarte, a więc łazić za wiele nie trzeba. Niestety tu (podobnie jak w Brnie) można natrafić na „starożytne” katakumby pełne szkieletów i zmumifikowanych ciał i podobne „atrakcje”. Niestety jest to, zwykle, całkowity „pic na wodę” – produkt ćwierć autentyczny wyszykowany na potrzeby turystów.

Na co warto zwrócić uwagę? Na pewno na gotycką Katedrę św. Marcina – świątynię, w której przez 300 lat byli koronowani królowie… węgierscy. Jak wspominałem, Bratysława to Pozsony, czyli historycznie miasto madziarskie. Jak ktoś ma dobrego nosa i weźmie głębszy wdech to Węgry tu się jeszcze czuje, a ja kocham ten aromat. Lubię gotyk i jadam go chętnie. W wypadku tej Katedry proszę zwrócić uwagę na witraże – zapierają dech w piersiach.

Warto zajrzeć do sklepów winiarskich. Sporo tu ciekawostek. Ale najbardziej spodobały mi się niektóre butelki – arcydzieła sztuki szklarskiej. Niektóre zawierają w sobie trzy (osobno!) gatunki wina, a bywają niewielkie lub… mojego wzrostu! Gdybyście chcieli takie cacko kupić, to proszę zabrać rulon foli bąbelkowej, żeby je jakoś na drogę zabezpieczyć.

Jeżeli ktoś ma słabość do starych precjozów, to ich oferta w bratysławskich antykwariatach wprawia w zdumienie. Takiej podaży znakomitych antyków nie spotkałem w Poznaniu, Budapeszcie, Brnie, Berlinie ani gdzie indziej. Nie mam pojęcia, z czego to wynika. Niestety tutaj portfel tłuściejszy jest potrzebny. Ale podziwiać można darmo.

I uwagi pomniejszego płazu. Dwie:

  1. I tutaj trzeba mieć winiety, żeby poruszać się autostradą.
  2. Co kraj, to przepis. Jadąc na tę trasę warto mieć w samochodzie komplet zapasowych żarówek, apteczkę, odblaskową kamizelkę i… linkę holowniczą. Takie tu są przepisy.

IMG_0207

Pimpuś w Bratysławie. W tle słynne, tutejsze „UFO”, czyli most nad Dunajem.

A w Puszczykówku?

Lato. Upał. Dziś było 29 st. w cieniu. Jutro ma być jeszcze więcej.

A w ogrodzie? Jak w Raju!

1B – czyli… Brno!

3 czerwca, 2015

Zaczyna się ten okres roku, w którym wyjeżdżać na krótsze lub dłuższe wycieczki jest najfajniej.

Tym razem będę polecał nieco krótsze. A konkretnie BBBB, czyli Brno, Bratysława, Budapeszt, Berlin.

Dziś Brno na Morawach, czyli Czechy. Wybierałem tam się od pewnego czasu bom był tak jeno przejazdem a to wstyd, jako, że urodziła tam się moja śp. Babka Ewa z Błotnickich (herb Doliwa) Deierling’owa, a mój pradziad naczelnikował tam C.K. Poczcie.

Z Puszczykówka dojazd tam stosunkowo łatwy. Z reszty Polski podobnie. Podróż poprawi nam humor. Polacy są mistrzami świata w narzekaniu. Na wszystko. Również na polskie drogi. Okazuje się, że w Czechach (a na Słowacji i Węgrzech) wcale nie są lepsze. O autostradach nawet nie wspominam, bo tych nasi południowi sąsiedzi nie mają niemal wcale.

Ma to swoje dobre strony – jadąc możemy delektować się krajobrazem Moraw a ten jest naprawdę piękny. Miasteczka, przez które przyjdzie nam jechać są zwykle malownicze, ale wyraźnie biedniejsze niż polskie. Proszę też pamiętać, że zjeść coś po drodze jest trudniej niż w Polsce. Chyba, że ktoś jada hamburgery, hot dogi lub inne odpadki na stacjach benzynowych.

Ale jeżeli już trafcie do niezłej knajpki, to polecam, rzecz jasna, knedle. Są w wielu odmianach a Pepiki mają o nich pojęcie! O, mają! Morawy to też kraina wina. Warto!

Samo Brno ma dość dobrze „dopieszczone” Stare Miasto. Całkiem spore. Nie mam zamiaru opisywać jego atrakcji, bo nie jestem przewodnikiem, a Was nie chcę pozbawiać frajdy samodzielnej wędrówki i odkrywania ciekawostek. Polecam też mniej ścisłe śródmieście i przedmieścia – to bez turystów, ale za to z autentyczną atmosferą miasta.

W Czechach, w sklepie spożywczym kupcie sobie „Utopenca” (topielca). Sprzedają to słoikach. Co to? Sami zobaczycie. Smacznego!

Czy warto jechać do Brna? Warto! A i do Bratysławy stamtąd „jak splunąć”. Nawet autostrada jest. Ale raczej kiepska. Za to pustawa.

Miłej podróży!

I nie zapomnijcie kupić winiety na tę autostradę.

A w Puszczykówku?

32 st. C. Lekkie chmurki, takiż wiatr 55% wilgotności powietrza.

Chłodnik i truskawki ze śmietaną

Prawie jak w raju…

Jutro nie będę Wam głowy zawracał, bo to święto Bożego Ciała i jedziemy zwiedzać Toruń, a po drodze do bazylik romańskich w Strzelnie i Inowrocławiu zajrzymy.

Miłego Święta!

Bardzo mi się spodobał…

2 czerwca, 2015

Dziś, zamiast standardowego wpisu znaleziony w sieci obrazek:

Nic dodać, nic ująć!

To jedyny sposób…

1 czerwca, 2015

Walą do bram Europy uciekinierzy z Afryki i Bliskiego Wschodu masowo. Płyną, na czym popadnie. Często nie dopływają, bo łajba, na którą się załadowali idzie na dno wraz z pasażerami. Nie sposób ocenić ilu już pochłonęły żołądki rekinów, ale wyżerkę mają wyborną bo są to liczby, które idą w grube tysiące.

Europka kompletnie sobie nie radzi z napływem tych dzikich hord. „Ratują” ich niby okręty straży przybrzeżnych i podobne jednostki, ale zamiast ich deportować do miejsc, z których przybyli wwożą ich swoich krajów, choć nikt tak nie chce.

Co mamy takiego, że tysiące ryzykują życie, aby się tu dostać? Ano mamy niespotykany w całej historii ludzkość dobrobyt.

Zbudowany został w sumie dość prosto – na granitowym fundamencie religii Katolickiej (Chrześcijańskiej) uruchomiliśmy sprawną gospodarkę Kapitalistyczną – Wolny Rynek. Proste jak budowa cepa. Zadziałało wybornie.

Dziś kolorowi z Afryki są gotowi zaryzykować życie, żeby tu się dostać. Niestety nie przypływają to do pracy. Myśl o niej nawet nie przyjdzie im do głowy. To zawodowi wałkonie i pasożyty. Zaludniają potem przedmieścia miast i zamieniają je w enklawy brudu, nędzy i przestępczości. Żyją z socjalu – czyli pieniędzy, które my musimy wypracować.

Nie są też Chrześcijanami zwykle to radykalni islamiści lub inni bałwochwalcy. Wpuszczając tą hołotę sami prosimy się o kłopoty.

Sprawa jest banalnie prosta. Nie jesteśmy i nie chcemy przyjąć wszystkich. Jak tak im zależy i chcą mieszkać w kraju rządzonym przez Białych Ludzi to należy im to umożliwić dostarczając… Europę do Afryki.

Jakim sposobem? Sprawdzonym od dawna – przywrócić kolonie. Państwa afrykańskie z niepodległością sobie nie radzą. Musimy im pomóc. To opłaci się wszystkim – i to jak! No, może niekoniecznie radykalnym muzułmanom – trudno brykać pod lufami wojsk kolonialnych…

I przynajmniej będzie dokąd wywieźć tych którzy już tu są.

To co? Reaktywujemy Ligę Kolonialną?

A w Puszczykówku?

Dziękuję – Pan Bóg błogosławi!

Dziś sobota, a więc….

30 maja, 2015

… koniec tygodnia. Weekend jak lemingi gadają. Zresztą z „makaronizmami” walczyli już nasi pradziadowie.

Mnie one straszne bawią. Np. zrobiliśmy nowy „design” (wzór, model) nocnika.

Albo jeszcze lepiej – była firma, która nazywała się „Financial Trust”. Zawsze miałem problem, żeby wyciągnąć od nich gotówkę (zwykle 19,90 zł.) za ryzę papieru pobraną na „krechę”

Zresztą, nieważne….

Jest sobotnie popołudnie. Wiosna i maj.

Chcę nacieszyć mi się domem…

A poza tym szparagi muszę obrać na jutro, a i golonki podgotować….

A jutro muszę się „wyniedzielić”, a więc spokojnie – wpisu nie będzie…

 

IMG_0435