Archive for marzec, 2020

Całe życie z zabobonem…

poniedziałek, 23 marca, 2020

Każdy z nas spotyka się z zabobonem. Z niektórymi nauczyliśmy się żyć. Przypominam tutaj kilka najciekawszych – takich, które wywoływały niemal psychozę społeczną i to nie wśród na wpół niepiśmiennych tłumoków z zapadłych chutorów, których rozsypana sól trzynastego w piątek napawa zabobonnym przerażeniem. Nie. W te rzeczy wierzyli ludzie „wykształceni z wielkich ośrodków”, z dobrych domów i uważający siebie za kulturalnych i oświeconych.

1. W latach sześćdziesiątych ubiegło stulecia w polskich domach zaczęła pojawiać się pewna ozdobna roślina – tzw. Chińska róża, czyli poczciwy hibiskus. Niewiadomo dlaczego szybko został owiany złą   sławą ponieważ „wywoływał raka”.

Ludzie opowiadali sobie mrożące krew w żyłach historie o nierozsądnych rodzinach, które w chwili szaleństwa sprowadziły tę śmiercionośną roślinę do swoich domów i wkrótce zagościł w nich nowotwór a ludzie umierali w męczarniach. W naszym domu ta roślina rosła sobie i kwitła przez lat kilka i nikt nie zachorował ani na „straszny nowotwór” ani nic innego. Co nie przeszkadzało niektórym znajomym patrzeć ze zgrozą na ten niewinny krzaczek i radzić – wyrzućcie to natychmiast – póki jeszcze żyjecie!

Dziś o tym zabobonie mało kto pamięta, a wielu ludzi pije (o zgrozo!) smaczne herbatki z hibiskusa uczynione…

2. Kolejna „amba” odbiła społeczeństwu w latach osiemdziesiątych i trwała dość długo – nazywała się „radiestezja ” wielu pamięta tabuny cymbałów biegających z wahadełkami i różdżkami szukając „żył wodnych”, zakładających cudaczne przedmioty, które miały „od-promieniować” mieszkania, domy i miejsca pracy; dzikie przemeblowania, żeby fotel lub wyrko nie stały na „żyle”. Obrósł ten zabobon nawet swoistym przemysłem – pojawiły się specjalne czasopisma, kursy dla radiestetów, programy telewizyjne, stowarzyszenia tych cudaków itp.  Produkowano i sprzedawano na masową skalę rozmaite „odpromieniacze” , specjalistyczne wahadełka, różdżki, literaturę i inne „cuda na kiju”. Nawet firmy zlecały tym szarlatanom „od-promieniowanie” swoich siedzib i płaciły im za to krocie.

3. Mniej więcej w tym samym czasie pojawił się w Polsce tow. Anatolij Kaszpirowski. Na pewno wielu pamięta tego cudaka patrzącego spode łba z ekranu telewizora na swoich wyznawców i opowiadającego banialuki przerywane rzucanym po rosyjsku, bez ładu i składu, liczbami. Tak „uzdrawiał”. I to w publicznej telewizji! Gromady „wiernych” ze śmiertelną powagą zasiadały przed ekranami i wpatrywały się w jego oblicze oczekując na… cud? Nie nastąpił. Ale facet obłowił się wyśmienicie.

Ma zresztą swój polski odpowiednik  – Zbigniewa Nowaka. Teraz nazywa to się „bioenergoterapeuta”

4. Jeszcze niedawno na przyczynę większości zła na świecie kreowano „kwaśne deszcze„, które, rzecz jasna, wywoływał człowiek złośliwie emitując do atmosfery związki siarki, czy coś tam jeszcze. „Kwaśne deszcze” miały niszczyć  bezpowrotnie florę i faunę naszej planety, degradować środowisko i przyczyniać się do erozji dóbr kultury wystawionych na ich zbrodnicze działanie. Niestety kwaśnym deszczom to się nieudało więc wynaleziono…

5. … dziurę ozonową! Miała, w założeniu, szkodzić tak samo jak „kwaśne deszcze”, a na dodatek paskudnie razić nas zabójczymi promieniami UV i wywoływać morderczego raka skóry, ślepotę i coś tam jeszcze. Rzecz jasna ludzkość sama sobie była winna bo używała aerozoli i paskudnego freonu do klimatyzatorów i innych lodówek. Lodówki, lodówkami, ale sporo „lodów” udało się ukręcić producentom kremów z filtrami UV, nowych lodówek i klimatyzatorów. Jednak i tym razem nie wyszło. Filtry UV okazały się szkodliwsze niż samo słońce, a „dziura ozonowa” gdzieś się zapodziała.

Ale od czego ludzka pomysłowość? Wymyślono…

6. … smog i „łocieplenie klimata„. Zwłaszcza smog pobudza mój humor. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu po ulicach poruszały się samochody spalające mnóstwo benzyny ołowiowej i ropy. O katalizatorach i filtrach cząstek stałych nikt nawet nie słyszał; w domach i kamienicach spalano, w prymitywnych piecach, niebotyczne ilości ordynarnego węgla, miału i innego śmiecia, śnieg w miastach i miasteczkach w dwa dni po spadnięciu robił się czarny. Umycie okien w centrach miast było przeżyciem traumatycznym. Ale smogu… nie było. Ocieplenia klimatu jakoś też nie. Dziś, międzynarodowe organizacje, każą sobie płacić nieprzytomne pieniądze za prawo do emisji CO2, czyli za palenie w piecu. Co się dzieje z tymi pieniędzmi. To co zawsze – trafiają do prywatnych kieszeni garstki arcycwaniaków.

Dziś, w dniach, koronawirusa ruch samochodowy w miastach niemal zamarł. Czy zmniejszył się przez to poziom smogu? Ilość CO2? Okazuje się, że ani trochę!!!

Człowiek nie ma wpływu na klimat – to są normalne, naturalne jego fluktuacje.

Na razie przyglądam się klientom marketów na całym świecie – widok cymbałów okładających się po pyskach, żeby zdobyć kolejny worek papieru higienicznego wprawia mnie w smutną zadumę…

Cóż…

Maltańska reminiscencja. Dość antyczna i osobliwa…

sobota, 14 marca, 2020


dav

Pierwszy raz odwiedziłem Maltę ponad… ćwierć wieku temu!

To była kompletnie zwariowana eskapada!

Miałem jechać do Wielkiej arabsko libijskiej Dżamahirijji ludowo-socjalistycznej, czyli po prostu Libii i to na zaproszenie pułkownika Kadafiego. Sic!

Trzeba było jechać przez Maltę, bo na skutek międzynarodowych sankcji do Libii nikt nie latał, ale z Malty można było dopłynąć tam statkiem… handlowym!

Wprawdzie do samej Libii nie dotarłem, bo informacje, które przekazali mi pracownicy libijskiej ambasady okazały się, w znacznej części nieprawdziwe. Nie pociągała mnie też perspektywa spędzenia (na stojąco!) doby na pokładzie mocno podejrzanej łajby w towarzystwie obdartych poganiaczy wielbłądów i ich tłumoków.

Zmieniły się czasy. Żeby dojechać na Maltę musiałem pofatygować się do Warszawy stamtąd pofrunąć do Frankfurtu nad Menem i dopiero z niego lecieć na Maltę. Wymagana była wiza, którą dostawało się na lotnisku. W kieszeni trzeba było mieć dolary, które wymieniało się na funty maltańskie – dziś już nieistniejące.

Na Malcie znalazłem się w doborowym towarzystwie Jasera Arafata i Binjamina Neatanjahu, którzy mieli tam jakąś konferencję. Oprócz  tego towarzyszył mi pewien wystraszony Libijczyk – półanalfabeta, który miał być moim „przewodnikiem” ale bez mojej pomocy nie potrafiłby wyjść z lotniska. Rewelacja!

W ubiegłym tygodniu, spacerując  nadmorskim bulwarem miasta Sliema, odnaleźliśmy hotel, w którym wówczas pomieszkiwałem. Ze wzruszeniem przywitałem staruszka. Rozpoznałem go bez trudu. Wprawdzie portiernia i sala restauracyjna zostały mocno przebudowane, ale sam budynek niemal się nie zmienił.

Ech! Wspomnień czar…

P.S.

A w Puszczykówku?

Piękne słońce. Lekki mrozik. Fiołki rozkwitły fiołkowo.

Na wpół obłąkani miejscowi Janusze przerażeni ukoronowanym wirusem usiłują wykupić cały ryż, makaron, papier higieniczny i inne mydła ale nie dają rady. Mam z nich niezły ubaw.