
Pierwszy raz odwiedziłem Maltę ponad… ćwierć wieku temu!
To była kompletnie zwariowana eskapada!
Miałem jechać do Wielkiej arabsko libijskiej Dżamahirijji ludowo-socjalistycznej, czyli po prostu Libii i to na zaproszenie pułkownika Kadafiego. Sic!
Trzeba było jechać przez Maltę, bo na skutek międzynarodowych sankcji do Libii nikt nie latał, ale z Malty można było dopłynąć tam statkiem… handlowym!
Wprawdzie do samej Libii nie dotarłem, bo informacje, które przekazali mi pracownicy libijskiej ambasady okazały się, w znacznej części nieprawdziwe. Nie pociągała mnie też perspektywa spędzenia (na stojąco!) doby na pokładzie mocno podejrzanej łajby w towarzystwie obdartych poganiaczy wielbłądów i ich tłumoków.
Zmieniły się czasy. Żeby dojechać na Maltę musiałem pofatygować się do Warszawy stamtąd pofrunąć do Frankfurtu nad Menem i dopiero z niego lecieć na Maltę. Wymagana była wiza, którą dostawało się na lotnisku. W kieszeni trzeba było mieć dolary, które wymieniało się na funty maltańskie – dziś już nieistniejące.
Na Malcie znalazłem się w doborowym towarzystwie Jasera Arafata i Binjamina Neatanjahu, którzy mieli tam jakąś konferencję. Oprócz tego towarzyszył mi pewien wystraszony Libijczyk – półanalfabeta, który miał być moim „przewodnikiem” ale bez mojej pomocy nie potrafiłby wyjść z lotniska. Rewelacja!
W ubiegłym tygodniu, spacerując nadmorskim bulwarem miasta Sliema, odnaleźliśmy hotel, w którym wówczas pomieszkiwałem. Ze wzruszeniem przywitałem staruszka. Rozpoznałem go bez trudu. Wprawdzie portiernia i sala restauracyjna zostały mocno przebudowane, ale sam budynek niemal się nie zmienił.
Ech! Wspomnień czar…
P.S.
A w Puszczykówku?
Piękne słońce. Lekki mrozik. Fiołki rozkwitły fiołkowo.
Na wpół obłąkani miejscowi Janusze przerażeni ukoronowanym wirusem usiłują wykupić cały ryż, makaron, papier higieniczny i inne mydła ale nie dają rady. Mam z nich niezły ubaw.