Kiedyś
sprawa była stosunkowo prosta – jeżeli człowieka dotknęło jakieś nieszczęście
np. choroba, brał czarnego koguta albo coś podobnego i udawał się do
miejscowego czarownika albo szamana po pomoc. Ten zarzynał koguta, pryskał na
około krwią, okadzał pacjenta, dawał mu do noszenia stosowne amulety, wzywał
duchy, walił w wielki bęben czasem zaordynował jakieś zioła. Tak to, w pewnym
uproszczeniu, na ogół wyglądało a w społecznościach prymitywnych wygląda do dziś.
Czy pomagało? Ano, na ogół… tak! Sama wizyta u czarownika była silnym,
mistycznym przeżyciem. Sam czarownik mieszkał na uboczu w aurze tajemniczości,
posiadł mnóstwo dziwnych „magicznych” przedmiotów budzących grozę, ubierał się
odmiennie i pilnie strzegł swoich „tajemnic”. Tak wizyta to był szok
psychiczny, lęk i trwoga. Taki wstrząs na ogół pomagał – choroby przechodziły.
Nie każdy mógł zostać czarownikiem, choć zapewne wielu chciało, bo to dochodowy
fach. Zwykle, taki szaman przez całe swoje życie wtajemniczał, w arkana swojej
sztuki tylko jednego człowieka – na ogół własnego syna. To logiczne – gdyby
czarowników było dwóch jego dochody spadłyby o połowę a tego nikt nie lubi.
Dziś
śmiejemy się z takiej „ciemnoty”, „przesądów”, „zabobonów”. My jesteśmy już
„światli”, „cywilizowani”. Nie robi na nas wrażenia czarny kogut i głupie
talizmany. My to, co innego: ho, ho! My chodzimy do lekarza. To fachowiec – ma wiele tajemniczych
przedmiotów, błyszczących, tnących, kłujących; czasem elektrycznych, które
robią buuu, pip pip, a nawet błyskają podejrzanymi światełkami. Nie jest jasne,
do czego służą, ale niektóre robią gig i nas kłują. Sam lekarz na naszą wizytę
jest przygotowany starannie – ubiera specjalny strój, obwiesza się dziwnymi
przedmiotami na szyi ma błyszczący stetoskop na głowie lusterko
laryngologiczne. Oczywiście nie ma żadnego kadzidła, ale za to cały jego
gabinet jest pełen dziwnych a podejrzanych „medycznych” zapachów. Oczywiście
nie zanosimy mu żadnego koguta tylko pieniądze, ale za to w ilości wystarczającej
na zakup całego stada kogutów, tłustego wieprzaka albo kilku koni
(mechanicznych). No i koniec z ciemnotą – nie uznajemy żadnych kolorowych
talizmanów. Tu dostaniemy receptę na lekarstwa – im droższe, bardziej kolorowe,
„zagraniczne” w wymyślnym opakowaniu tym bardziej nam pomogą. Lekarz zaglądam nam w rozmaite miejsca, krwi
upuści, a i przed innymi wydzielinami się nie wzdraga i da papierki zapisane
dziwnym literkami i cyferkami pt. „wyniki”. Oczywiście lekarz nie jest ciemnym
czarownikiem, który sam uczy swojego następcę – robi to za niego uczelnia. On
tylko dba, aby lekarzy było jak najmniej – stara się jak może utrudniać karierę
zawodową młodym lekarzom ograniczając ich liczbę, stwarzając trudne do
pokonania bariery organizacyjne i finansowe dla młodych lekarzy chcących zrobić
specjalizację. To wszystko rzecz jasna „dla dobra pacjenta”. Nie pozwala innym
czarow… pardon lekarzom praktykować w swoim rewirze. Nie wiem czy wiecie, że
istnieje odrębna medycyna chińska i indyjska (hakimowie) – nie są to żadni
czarownicy ani znachorzy tylko regularni lekarze, którzy kształcą się przez
wiele lat na wyższych uczelniach. Od europejskiej, akademickiej medycyny nie
jest ona ani gorsza, ani lepsza – jest po prostu inna. W wolnych krajach tacy
lekarze (bo tą są lekarze!) mogą praktykować swobodnie – u nas: zakazano! Verboten!
Nawet na niszowe obszary jak ziołolecznictwo, akupunktura, a nawet żywienie
niskowęglowodanowe etc. urzędowe medyki wilkiem patrzą i najchętniej by go
zakazały. Rzecz jasna dla „dobra pacjenta”. Prawdę mówiąc czarownik był nawet
nieco uczciwszy, bo koguta brał tylko od tego, który dobrowolnie do niego się
pofatygował a współcześni szamani w białych kitlach łupią nas równo i to czy
chcemy tego czy nie – za pośrednictwem ZUS’u (skrót od Zawsze Ukradną Składkę),
ale i notorycznie „oddłużanych” za pieniądze podatnika, szpitali.
A
może wrócić do zwyczajów sprawdzonych przez tysiąclecia? Hę?
Mariusz
Waszak